Cała Nowa Zelandia jest usłana miejscówkami, które „grały” bądź to we „Władcy Pierścieni”, bądź to w „Hobbicie”. Zupełnie tego nie planując stanęliśmy na kempingu, na którym stacjonowała ekipa filmowa „Hobbita”. Góry ze zdjęcia tytułowego grały w scenie, w której Sam i Frodo się rozdzielają.

Dodarliśmy tam zaraz po zwiedzeniu Milford Sound, czyli fiordu na południowo-zachodnim krańcu południowej wyspy. W drodze napotkaliśmy, na parkingu, na wredną papugę. Kierowała się ewidentnie zasadą: „żarcie albo uszczelka”. Siadała na parkujących samochodach i zaglądała do środka wyczekując czegoś do zeżarcia.

Gdy oczekiwanie się przedłużało i w dziobie nic smakowitego się nie znalazło, zaczynał się etap numer dwa …próba wyskubania uszczelki z okna 😉

Odpędzenie skrzydlatego najeźdźcy nie były wcale takie łatwe. Papuga odskakiwała na środek dachu i po chwili wracała do swojego procederu.

 

Aby zobaczy fiord trzeba wystartować z przystani promowej [to małe po prawej stronie], do której jedzie się dwie godziny przez góry. Trzeba przyznać, że z wody jego ogrom jest widoczny jeszcze bardziej niż z lądu. Wodospad ze zdjęcia powyżej jest trzykrotnie wyższy od wodospadu Niagara. Cook widząc skalę ścian sąsiedniego fiordu nie odważył się do niego wpłynąć, bo spodziewał się że w ogóle nie będzie tam wiatru, który umożliwiłby mu wypłynięcie.

Nam znów dopisało szczęście, bo zamiast zwyczajowych trzymetrowych fal mieliśmy niemal płaską wodę. Dzięki temu udało nam się popływać tuż pod ścianami fiordu i pooglądać wszystko z bliska.

Cała okolica jest monumentalna, gdzie by nie spojrzeć jest dokładnie tak jak wyobrażaliśmy sobie Nową Zelandię.

Teraz kierujemy się na najbardziej na południe wysuniętą drogę Nowej Zelandii aby poszukać pingwinów.

Skomentuj