3 godziny małym promem, potem trochę asfaltem, a dalej już tylko po szutrowej drodze w tumanach kurzu. I wiecie co? Baaaardzo się cieszymy, że dotarliśmy na Fiordy Zachodnie. Tu kończy się mapa Islandii, ale są puffiny [zwane też maskonurami] i pomarańczowa plaża Rauðasandur.
Pomarańczowa plaża Rauðasandur
To był nasz pierwszy punkt docelowy na fiordach. Gdy byliśmy tam 3 lata temu, ten dziwaczny kolor udało nam się zobaczyć tylko z przełęczy. Zanim zdołaliśmy zjechać szutrowym zawijasem w dół, plażę połknął przypływ oceanu.
Zjazd trwa niemiłosiernie długo bo droga jest wąska i ma zakręty 180°. Cały czas widać przepaść w dół i wierzcie nam, ten widok mocno dociska nogę na hamulec. Tak tak, zjeżdżaliśmy na jedynce, ale i tak nachylenie jest takie, że trzeba hamować.
No dobra, ale co z tym pomarańczowym, czy też jak sama nazwa mówi [Rauðasandur = czerwona plaża] czerwonym kolorem ? Podobno bierze się on ze sproszkowanych przez ocean muszli przegrzebków. Muszle tych stworków mają przeróżne kolory i na samej plaży wszystkie te kolory znajdziecie. Od żółtego, przez pomarańczowy, aż po ciemno czerwone ziarenka. Podobno kolor samej plaży zależy też od kąta padania światła. Możemy potwierdzić, że poprzednim razem był faktycznie w okolicach ciemnego pomarańczowego, zaś tym razem kolor poszedł w kierunku koktajlu z mango.
Drepcząc na plażę znów mieliśmy kolejną przygodę z ptaszorami.
Kompletnie bez ostrzeżenia, bez startu drona. Nagle pojawiło się nad nami kilkanaście rybitw popielatych. Po dwóch rundach wkoło nas rozpoczęły swoje pikowanie nad głowami i zrzucanie kup.
Widzieliśmy to już przy ataku na naszego drona, więc po prostu zarzuciliśmy kaptury na głowy i zygzakiem pobiegliśmy w kierunku plaży.
Ledwo rybitwy odpuściły, a pojawiły się dwa ostrygojady. Też najwyraźniej miały ochotę dziobnąć nas w łepetyny. Nie było wyjścia trzeba było… uciekać 🙂
Zziajani dotarliśmy na plażę i w końcu nas olśniło. Prawdopodobnie te ptaki są tak agresywne bo bronią gniazd z młodymi. Nie łazimy nigdzie poza ścieżkami, po prostu tych zwierzaków tu jest tyle, że co krok któreś ma swoje gniazdo. Do tej pory irytowaliśmy je dronem, najwyraźniej tym razem sami również zbliżyliśmy się zbyt blisko.
Na plaży posiedzieliśmy kwadrans, bo okazało się że znów jest przypływ i albo szybko się wycofamy, albo za chwilę nas zaleje woda. W drodze powrotnej oczywiście przygoda z ptaszorami się powtórzyła i znów udało się “wyzygzakować” spadające odchody.
Klif Látrabjarg – nasze miejsce docelowe wyprawy na Fiordy Zachodnie
Klif Látrabjarg to jedna z największych na świecie „wylęgarni ptaków”. Pionowa ściana ma do 400 metrów wysokości i około 14 kilometrów długości.
Na każdym wyłomie skalnym siedzi skrzydlata rodzina. Niestety nie mamy zdjęć z drona, które pokazałyby ogrom tych ścian i niewiarygodną ilość ptaszorów. Z powodu bezpieczeństwa [obu stron] nie wolno tam latać dronami. Ptaków są miliony. Lęgnie się tam kilka gatunków. Ciekawostką jest to, że na tej jednej skale siedzi 40% światowej populacji ptaka, który wyglądem bardzo przypomina pingwiny – alki zwyczajnej.
Stojąc na krawędzi klifu można dostać oczopląsu od ilość przelatujących „na pełnym gwizdku” ptaszorów tuż przed oczami.
Puffiny <3
My najbardziej czekaliśmy na puffiny <3 Puffiny mają swój rytm dnia i najłatwiej spotkać je późnym wieczorem. Wracają wtedy z polowania do gniazda aby nakarmić młode. Są bardzo łatwe do wypatrzenia. Nie mieszkają na skałach, tylko wygrzebują sobie norki kilkanaście centymetrów pod trawą, która pokrywa klif od góry. Można więc powiedzieć, że krawędź klifu należy do puffinów a reszta ptaszorów gnieździ się poniżej.
Maskonury dość obojętnie reagują na ludzi. Być może wynika to z tego, że stoją zawsze kilka centymetrów od krawędzi i dosłownie jedno odbicie małych stópek dzieli je od kilusetmetrowego lotu ślizgowego w kierunku fal. Ludzie zazwyczaj nie potrafią szybować, więc nie maja się czego bać 😉
Niesamowicie wygląda też ich powrót do gniazda. Maskonury bardzo szybko lecą wzdłuż ściany, ale znacznie poniżej krawędzi klifu. Gdy zlokalizują swoje gniazdo zadzierają dziób. Lecąc do góry wytracają prędkość. Na końcu wystarczy wysunąć czerwone łapy i siup! Wygląda to niesamowicie.
Ciekawe jest też to, że są to całkowicie nieme ptaki. Porozumiewają się między sobą na częstotliwości niesłyszalnej dla naszego ucha. Czasem tylko widać, jak mała kolorowa „papuga północy” rozwiera dziób i pewno coś tam po swojemu skrzeczy.
Podobają Wam się maskonury, bo są takie kolorowe? Są takie tylko w okresie lęgowym. Po tym czasie kolory są znacznie bardziej stonowane, on sam robi się lekko szarawy, a łapki robią się żółte.
Z klifu wypatrzyliśmy też foki. Pluskały się tuż przy samej ścianie i nic nie robiły z nurkujących naokoło ptaszorów. Z niezwykłych zwierzaków islandzkich został nam do zobaczenia jeszcze lis polarny. Niestety podobno bardzo ciężko go spotkać.
Koniec mapy…
Klif Látrabjarg leży na zachodnim krańcu Islandii. Dalej na zachód się już nie da pojechać. Trafił się nam fajny camping, w najbardziej wysuniętej na zachód miejscowości Islandii. Tak nam się spodobało, że posiedzieliśmy tam dwa dni.
Koniec końców trzeba było jechać dalej. Po kolejne nieodkryte wcześniej miejsca. Po drodze półwysep Snæfellsnes, a potem Landmannalaugar i „gówniane” whisky. Tak tak, owcze odchody są istotnym składnikiem produkcji. Szczegóły niebawem 😉