Emigracja jest jak psychoterapia: decydując się na nią wiesz że będzie trudno i niemiło.* Nie wiesz tylko jak bardzo źle będzie oraz jaki będzie tego zamieszania rezultat. Nie będę ściemniał, że nie miałem obaw przed tym zamieszaniem. Dla “control freaka”, którym jestem, rzucenie wszystkiego do czego doszedłem przez ponad 20 lat pracy było trudne.
serce czy rozum?
Prawda jest taka, że oboje bardzo cheliśmy jechać ale ja bałem się tego wyjazdu znacznie bardziej niż Olka. Moja cierpliwa żona systematycznie podsuwała mi historie przeróżnych osób. Puenta ich była zawsze podobna. “Wystarczy wyjechać i wszystko się jakoś ułoży”. Niestety właśnie to nieokreślone “jakoś” wpędzało mnie tylko w większy stres. Rzucenie dobrze płatnej posady na bliżej nieokreśloną fuchę na emigracji? Zamiana sporego mieszkania na Mokotowie na kampera w arktyce? Brzmiało to jak skok z klifu. Niby sprawdziłeś wcześniej co jest na dole i ciągnie cie do skoku. No ale tyle rzeczy może pójść nie tak… Coś mi wciąż mówiło, że to jest spisek intuicji i marzeń przeciwko rozsądkowi.
ninja
Pamiętam jednak pewien poranek przy kawie (a jakże), kiedy jedna z historii wreszcie do mnie trafiła. Pozwalam ją sobie zrepostować.
Teraz po równym tysiącu dni na emigracji powiem Wam to samo. Jeśli przetrwaliscie w takim kraju jak Polska, to macie zajebiście duży potencjał. Jesteście życiowymi wojownikami ninja. Możecie zrobić co tylko chcecie, wystarczy się odważyć ❤️
Dlatego dziś wznosimy toasty!
PO PIERWSZE: “Twoje zdrowie” 🥂@estebanelektro2 !!! Chłopie nie znamy się w ogóle, ale masz wkład w to, że rzuciliśmy cumy i podążyliśmy za naszym marzeniem.
DRUGI toast będzie za WASZE, nasi drodzy czytelnicy, plany!! Zróbcie co Wam intuicja podpowiada. Odważcie się zrobić cokolwiek Wam po głowach chodzi. Dacie radę❤️💪🏻
Finalny zaś toast będzie za moją Olkę 🥂 Bez Ciebie ten skok z klifu nie wyszedłby nawet z fazy “Ej! ale byłoby fajnie…”. Pozostałby smutnym “mogłem przecież wtedy wszystko zmienić”, powtarzanym do końca życia.
Tylko żebyście nie myśleli, że to wszystko było jak “Baśnie z 1001 nocy”. Nie, nie! Zdeżyliśmy się z wieloma problemami. Było też kilka momentów, w których jedyne co nam po łbie chodziło to: “Po cholerę nam to wszystko było?”.
Z czym były największe “przygody”?
Paragraf 22
Gdy robisz coś “inaczej” to z definicji nie masz łatwo. Zamiast przyjechać do Norwegii do pracy i transferować zarobione oszczędności do Polski, chcieliśmy tu przyjechać z oszczednościami aby przez rok się rozejrzeć i zdecydować co dalej. Pierwszy problem dotyczył zalegalizowania naszego pobytu. Niby banalna rzecz, ale w związku z wybuchem wojny i uchodźcami z Ukrainy nie byliśmy wstanie umówić się na wizytę w urzędzie. Czas oczekiwania – ponad pół roku. Legalnie, jako turyści mogliśmy zaś przebywać tylko 3 miesiące. Trzeba było więc zrezygnować z planów rocznego szwendania się po Norwegii i znaleźć pracę. Udało się to w niecałe dwa tygodnie. Na dokładkę na Lofotach, na dalekiej północy którą i tak mieliśmy w “planach szwendania się”.
W drodze na Lofoty kupiliśmy kampera. Krótkie negocjacje, dostaliśmy dobrą zniżkę i zaczęły się schody 😂 Samochód możesz w Norwegii kupić jaki chcesz, ale ponieważ wszystko odbywa się online, żeby go zarejestrować musisz mieć coś na kształt naszego profilu zaufanego. Tak zwany Bank ID. No ale nie można mieć Bank ID bez zalegalizowanego pobytu, a żeby zalegalizować pobyt dopiero mieliśmy podjąć pracę. W teorii możesz zarejestrować samochód offline, w urzędzie, ale jak chcesz to zrobić to i tak pytają Cię o Bank ID. Paragraf 22 w wersji skandynawskiej rozwiązywały dwa urzędy komunikacyjne i dziewczyna sprzedawcy naszego kampera🤪
Lofoty
Wszystko się udało i wylądowaliśmy w małym hotelu na Lofotach na przysłowiowej ścierze. Zaraz, zaraz… to chyba nie tak miało to wyglądać? 😂 Powiem więcej! Planując wyjazd wiedzieliśmy, że bedziemy robić inne rzeczy niż dotychczas w korpo. Niemniej mieliśmy jedno postanowienie: cokolwiek, tylko nie czyszczenie kibli.
Po czterech miesiącach w pracy dostałem propozycje zrobienia kursu przewodnika kajaka morskiego. Kurs zaczął się w listopadzie i trwał ponad 6 m-cy. Z dzisiejszej perspektywy pamiętam głównie wpadanie do wody, która miała jakiś 1*C a na zewnątrz bywało minus kilkanaście. Ćwiczenie z ratownictwa jest najważniejszą częścią kursu, więc do wody wpadałem czasem parę razy dziennie🥶
Tak! Było zimno jak jasna cholera, ale ani razu wtedy nie zachorowałem. Najwyraźniej arktyczna woda morska, wdzierająca się do zatok, robi spustoszenie nie tylko w mózgu, ale również wśród wirusów i bakterii 🤣 Po otrzymaniu licencji zrobiło się przyjemniej. Zacząłem prowadzić małe grupy turystów w morze.
norweska “karma”
W międzyczasie Olka została managerem ekipy sprzątającej w hotelu. Niekończące sie spotkania na temat wszelaki w korporacji jest autentyczną zmorą każdej myślącej istoty. Uciekliśmy z korpo z nadzieją, że to już koniec. Karma zaś na to “…hold my beer”.
Norwegowie są narodem konsensusu. Wszyscy muszą się zgadzać, co do omawianych kwestii. I to jest super, bo jak decyzja zostanie raz podjęta, to wszyscy ją wspierają. Z drugiej strony, każda pierdoła urasta do tematu, nad którym deliberuje się godzinami. A potem jeszcze raz. I jeszcze raz. Pół roku później wciąż gadasz o tym samym pierdowatym problemie, który można rozwiązać w 3 minuty. Masz deja vu. Zmieniłeś w swoim życiu wszystko, a nie zmieniło się nic.
Huslyreine
W zasadzie od pierwszych tygodni na Lofotach szukaliśmy też domu, który mogibyśmy kupić i wynajmować turystom. Ofert było mało i głównie były takie “z zasadzką”. A to była zgniła cała ściana, a to instalacja sanitarna był zrobiona na “gumkę i plaster”. No i najwięcej było takich zawilgoconych z grzybem w bonusie po poprzednikach. Były też oferty w “normalnym” stanie ale cena zwalała wtedy z nóg niczym lofocki sztorm.
Po półtorarocznych poszukiwaniach, gdy już straciliśmy nadzieję, znaleźliśmy wreszcie dom. To był moment niesamowitego szczęścia. Głównie dlatego, że nie byliśmy jeszcze świadomi, że na najbliższe parę miesięcy zostaniemy dosłownie przykuci do tej chaty🤪
Nie mieliśmy wcześniej żadnego doświadczenia z drewnianymi domami. Tym bardziej nie mieliśmy pojęcia o remoncie starego drewnianego domu. Mimo to zrobiliśmy go w zasadzie samodzielnie. Dostaliśmy na szczęście wskazówki od Leona. Znajomego Polaka, który z drewna potrafi wyczarować wszystko i jeszcze pożyczył nam też niezbędny sprzęt.
Sprawę utrudnia jednak to, na co dzień pracujemy wciąż w hotelu, który od domu oddalony jest prawie 70km. Remont zaczynamy zimą, więc do “przygód” dochodzą dojazdy po lodzie na krętych lofockich drogach. Sztormy i śnieżyce są “kropką nad i”.
Nie pomogliśmy sobie też uporem. Postanowiliśmy, że chcemy zachować, w możliwie maksymalnym stopniu, klimat tego domu. Chata ma ponad 130 lat i przez pierwsze 60 lat służyła latarnikowi i jego rodzinie na malutkiej wysepce koło Reine.
Nasze pomysły poskutkowały dodatkową robotą. Na przykład zamiast cyklinować podłogę, zdzieraliśmy ją ręczną szlifierką. Kilka, nagromadzonych przez te wszystkie lata, warstw farby zdarliśmy sami na kolanach. No ale dzięki temu podłoga ma wciąż pofalowane, zębem czasu, dechy zamiast płaskiej beznamiętnej powierzchni paneli podłogowych. Tak, czy inaczej największy łomot, w ciągu tych 1000-ca dni, spuściliśmy sobie sami. Nie chcę chyba rozwijać tego wątku bardziej. 🤪
Jeśli ktoś z Was ma ochotę zobaczyć więcej zdjęć, to znajdują się na profilu Huslyreine na bookingu oraz instagramie.
Dalej było już trochę łatwiej. Aby zajmować się gośćmi rzuciłem pracę w hotelu. Kolejnego dnia znalazłem dodatkową pracę jako przewodnik kajakowy w Reine, czyli tam gdzie mamy dom. Po letnim sezonie codziennych niemal dojazdów po 140km, robotę w hotelu rzuciła też Olka. Wspólnie teraz rozwijamy nasz mały biznes.
co dalej?
Wyjazdowe marzenie sie spełniło. Niemniej wciąż nie wiemy czy chata spełni nasze dość wyśrubowane oczekiwania 😂 Wyśrubowane bo plan na życie jest taki, aby pracować pół roku i kolejne 6 miesięcy mieć wolne. Najbliższy cykl sezonu zimowego i letniego to pokaże. Ale wiecie co? Niespecjalnie sie tym przejmujemy. Jeśli nie uda się, to będzie to doskonała okazja aby sprzedać dom i… spełnić kilka kolejnych marzeń. Perspektywa puszczenia tej cumy i “skoku z kolejnego klifu” nie wydaje się już taka straszna. Coś jednak w łepetynie, po tej specyficznej psychiterapii, zatrybiło. Damy sobie radę.
Dobra! Powiem to wprost. Po tym wszystkim czujemy, że jak się za coś zaweźmiemy, to to zrobimy. Czujemy, że jesteśmy jak tasaki! Mamy ogromną sprawczości w sobie. I daje to niesamowitą satysfakcję. I trochę się sami boimy co nam do głów jeszcze przyjdzie.😂😂😂
* “Emigracja jest jak psychoterapia, decydując się na nią wiesz że będzie trudno i niemiło.” – wszelakie prawa autorskie do tegoż zdania należą do żony mej. Wypowiedziała je przygnębiona, po jednej z opisanych powyżej “przygód”