Jak podsumować trzy pierwsze dni na Gran Canarii? To co już do tej pory widzieliśmy… musimy zobaczyć jeszcze raz. I to na tym wyjeździe.

Pierwszy wypad w góry niemal odpuściliśmy z powodu całkowitego zachmurzenia.

Na szczęście daliśmy się namówić Gonzalesom, którzy twierdzili, że w tych górach chmury potrafią robić niespodzianki. Nam trafił się “chmurzasty donut”. Po wjechaniu na Pico de las Nieves (najwyższy szczyt Gran Canarii) okazało się, że jesteśmy w dziurze. Niemniej wszędzie dookoła, w odległości kilku kilometrów od szczytu, chmury całkowicie przykrywały wyspę.

pico de las nieves

Ponad chmurami wystawało nawet Teide, czyli najwyższy czyt sąsiedniej wyspy, Teneryfy.

pico de las nieves

Chmurzaste widoki utrzymywały się też w czasie objeżdżania pobliskich miasteczek. Pokręciliśmy się trochę po Tejedzie, do której trafiliśmy w porze siesty, więc wszystko było pozamykane.

Tejeda, Gran Canaria
Tejeda, Gran Canaria

Żeby to wszystko zobaczyć jeszcze raz w innej odsłonie… musimy tam wrócić 😉

Tejeda, Gran Canaria

Drugiego dnia pojawiła się calima

Ma tajemniczą nazwę, wisi w powietrzu i powoduje że wszystko wydaje się żółte. Co to jest? Nic innego jak zwyczajny piach. No dobra, nie do końca zwyczajny, bo przygnany przez wschodni wiatr aż z Sahary. Aby dotrzeć do Gran Canarii musi przelecieć nad oceanem blisko 200km. Dla zainteresowanych więcej tu.
Dlaczego piszę o piachu? Bo mam z tym zjawiskiem na pieńku do kwadratu. Po pierwsze zawiesina z piachu ogranicza widoczność, a tego nie lubimy bo wychodzą gorsze zdjęcia. Po drugie w czasie calimy podnosi się gwałtownie temperatura. Tego, jako miłośnicy zimnej Skandynawii nie lubimy tym bardziej. Nie po to pojechaliśmy na Gran Canarię zimą aby zaliczyć 29*C!
Niestety, tyle pokazał nam termometr w samochodzie kiedy znaleźliśmy się w skalnym kanionie na obrzeżach Parku Narodowego Tamadaba. Na szczęście po wydostaniu się z kanionu temperatura spadła niemal o połowę. Wychodzi więc na to, że sam kanion też musimy odwiedzić ponownie. Było tam mnóstwo genialnych kadrów, niestety z powodu calimy nic ładnego nie wyszło.

W bonusie, po wjechaniu na górę, trafiliśmy na zagrodę z prześmieszną małą owcą. Ku naszemu zaskoczeniu matka oblizywała ją wciąż z błony. Prawdopodobnie urodziła się kilka minut przed tym jak natrafiliśmy na jej wybieg.

Dziś znów jest calima, więc zostajemy w Agaete.

Posiedzimy w naturalnych basenach zrobionych w starej odsalarni nad oceanem. Z oceanu napływa wciąż świeża woda, a dzięki sprytnemu falochronowi kąpiel odbywa bez ryzyka “przetarmoszenia” ogromniastymi falami oceanu.

agaete, baseny w agaete, ocean, gran canaria

Skomentuj