Długi weekend trwa a my toczymy się dalej a konkretnie na południe Słowenii.

Wyjeżdżając z gór docieramy do Bovec. To epicentrum wszelkiego rodzaju sportów związanych z wodą spływającą z gór. Niestety awaria kciuka ;( uniemożliwia wiosłowanie a rafting i kajaki trochę tego potrzebują. Pozostaje nam podziwianie rzeki ze skarpy na kempingu. Przy okazji oglądamy most Napoleona, który jest w miejscowości Kobarid. Podobno jego przekroczenie rozpoczęło zwycięski pochód Francuzów przeciwko Austrii i stąd nazwa urokliwego mostu. Odnosimy też wrażenie, że gdzieś w tej okolicy, przebiega granica Bałkanów, bo w toaletach zamiast muszli klozetowych pojawiają się otwory w podłodze. Z każdym kilometrem przybywa  też oznak ciepłomorskiego klimatu.

Dość długo szukamy sensownego kempingu aż w końcu lądujemy w Portoroż z widokiem zarówno na miasto, morze oraz port jachtowy. Szczęśliwym trafem odbywają się w nim właśnie największe na Adriatyku targi wodne, więc raz po raz przepływają przed naszymi oczami ogromniaste “pływadła”.

Okolica jest niewątpliwie jedną z najładniejszych jakie kiedykolwiek oglądaliśmy. Wszystkie miasteczka są położone na wzgórzach i  wyglądają trochę jak z bajki. Dopisuje również pogoda i warunki do śmigania na rowerze [fajna ścieżka wzdłuż brzegu morza], więc do Piranu docieramy pedałując zawzięcie kilka kilometrów. Cukierkowy, na pierwszy rzut oka, wygląd miasta równoważą jego ciasne i zacienione uliczki, w których bardzo łatwo można się pogubić.

Niemal w każdej z nich wisi pranie, zaś w każdej spokojnie można filmować sceny do mrocznego kryminału.

Kolejny poranek tradycyjnie jest szaro-bury od deszczu, więc wybieramy się na zwiedzanie targów wodnych. Po godzinie łażenia wśród ekskluzywnych jachtów dochodzimy do jednogłośnej opinii, że są piękne… ale milion euro [orientacyjna cena kilku wystawianych łodzi :] wydalibyśmy jednak na kampera i podróż nim gdziekolwiek gdzie nie będzie Rolexów, szampana i rautów, które towarzyszą takim imprezom 😉

Skomentuj