To dopiero trzeci dzień a dzieje się tyle, że mamy  taką ilość wrażeń jakbyśmy byli tu już od dłuższego czasu.
Poranek przywitał nas deszczem, który w ogóle nie chciał przestać padać. Skłoniło to nas do wymyślenia zupełnie nowego sposobu zwijania namiotu. Jest to iście kuglarska sztuczka, dzięki której jako jedyni z kempingu spakowaliśmy suchy namiot 😉 Szczegółową instrukcję podamy na końcu wyprawy. Na chwilę obecną powiemy tylko, że potrzebna jest plandeka oraz wcielenie jednego z nas w rolę mitologicznego Atlasa.
Zaraz po wyjeździe z kempingu zaczął się w chmur wyłaniać największy lodowiec Islandii. Zajmuje około 10% powierzchni wyspy. Niemal wszystko pomiędzy lodowcem a oceanem jest płaskie. Jest tak, bo raz na jakiś czas pod lodowcem wybucha wulkan co powoduje ogromne powodzie [lawa + lód = mnóstwo wody] równające wszystko na swej drodze. Kosmiczny krajobraz dopełnia wiatr, dzięki któremu ciężko w ogóle wyjść z samochodu a po puszczeniu drzwi ustać na dwóch łapach.
Tak jak wczoraj nam się zamarzyło, udało nam się dostać na sam lodowiec. Z bliska wygląda to jeszcze bardziej niesamowicie, bo spora jego część jest wciąż pokryta pyłem po wybuchu wulkanu sprzed kilku lat.  W bonusie za kilkugodzinny spacer w rakach dostaliśmy możliwość wejścia do jaskini lodowej. Zeszliśmy kilka metrów pod powierzchnie, gdzie znajduje się lód, który uformował się jakieś 600 lat temu!
jakieś 5-7 metrów pod powierzchnią lodowca jest wciąż jasno z powodu wielu dziur, które wydrążyła woda
kałuża może nie robi wrażenia ale może mieć kilkadziesiąt metrów głębokości.
Jutro w planach jest gonienie bryłek lodu po plaży a pojutrze wyprawa kajakiem w głąb lodowca. Na pewno opiszemy co z tego wyjdzie.
 

Skomentuj