Znacie na pewno ten denerwujący typ sąsiada. Ma dużo czasu, przesiaduje w oknie i dzięki temu jest źródłem wiedzy wszelakiej o tym co się dzieje w okolicy. Strasznie denerwujące, prawda?
Za oknem mgła i deszczowe chmury zerują szanse na zobaczenie zorzy gęstym kożuchem wilgoci. Siedzimy, czekamy, pijemy herbatę za herbatą… i gapimy się przez okno. Tym razem to my będziemy takimi sąsiadami i opowiemy o tym co się dzieje na norweskim campingu 😉
Po pierwsze tutejsze kempingu różnią się od naszych tym, że około 50% miejsc jest zajętych na stałe. Stoją tu po prostu zaparkowane przyczepy. Z czego to wynika? Przynajmniej z dwóch rzeczy:
- kosztów – postawienie przyczepy w fajnym miejscu i posiadanie wypadowej miejscówki na campingu jest po prostu tańsze od wybudowania Hytte, czyli surowej chaty z drewna, do której się jeździ w weekendy
- ograniczeń – nie wszędzie da się Hytte wybudować. Stawia się wtedy przyczepę i dobudowuje drewniany przedsionek. Jak się dobrze przyjrzycie, to po prawej od każdego z drewnianych “przedsionków” wystaje przyczepa. Jak widać nie tylko Polak potrafi 😉
Po drugie Norwegowie są strasznie wygodni. Kempingi zazwyczaj nie są duże. Do toalety, śmietnika, recepcji jest max 100m. I te odległości Norwegowie pokonują… samochodami. Jeśli załatwiają kilka rzeczy, to robią to etapami samochodowymi. Najpierw podjeżdżają samochodem pod śmietnik – wyrzucają śmieci – po czym przejeżdżają kolejne 7 metrów do toalety, a następnie kolejne 10 pod recepcję. Nie jesteśmy wstanie tego zrozumieć, więc chyba jako wścibscy sąsiedzi w końcu ich o to zapytamy 😉