Wypad do Nowej Zelandii jest bezstresowy, bo lecimy do cywilizowanego kraju. Niemniej na parę rzeczy warto zwrócić uwagę.
#1 jazda po drogach Nowej Zelandii 😉
Po pierwsze kierownica jest po drugiej stronie. Aby ograniczyć ilość komplikacji wybraliśmy opcję z automatyczną skrzynią biegów. Dzięki temu uniknęliśmy jednoczesnej jazdy po “złej stronie” i zmieniania biegów “niewłaściwą” ręką. Bardzo nam to pomogło. Niespodziewanym zaskoczeniem było zaś to, że przełączniki kierunkowskazów i wycieraczek, też zamieniły się miejscami. W rezultacie za każdym razem, gdy skręcaliśmy …to najpierw włączaliśmy wycieraczki. Od tego czasu utożsamiam się z blondynkami z kawałów. Doskonale Was rozumiem! 😉
O ile jazda po lewej stronie prosto przed siebie nie jest zbyt skomplikowana, o tyle skręty na skrzyżowaniach mogą już wprowadzić niezłe zamieszanie. Zwłaszcza w miejscowościach, gdzie pojawiają się inni, często równie zmieszani, uczestnicy ruchu drogowego. Mieliśmy swój mały patent na takie sytuacje – w czasie manewrów powtarzaliśmy sobie na głos odpowiednio: ” skręt w lewo, trzymając się lewej strony”, lub: „skręt w prawo, trzymając się lewej strony”. Durne to i zabawne, ale naprawdę pomaga 🙂
Jest to chyba dość typowy problem turystów poruszających się po nowozelandzkich drogach, ponieważ w samochodzie nad zegarami mieliśmy naklejoną strzałkę z dość przydatną informacją “Keep left”. Odbijała się w szybie i też przypominała, której strony się trzymać.
Dzięki temu tylko dwa razy wjechaliśmy na drogę po złej stronie jezdni.
Tak na marginesie jest to właśnie najczęstsza przyczyna wypadków, w których biorą udział turyści. Drugą przyczyną jest nadmierna prędkość na szutrowych drogach.
Jeśli więc nie wypożyczacie pojazdu 4×4, to noga z gazu.
Ponadto większość dróg jest wąska i kręta.
Autostradą zrobiliśmy może 150 km z 6 283 km, które „wykręciliśmy” w 4 tygodnie. Obstawiamy, że 60% naszej trasy to górskie, bardzo kręte drogi.
Dodatkowymi utrudnieniami są drogowi „przeszkadzacze”:
Pierwszym typem zawalidrogi są turyści […tak więc również i my do nich należeliśmy ;] . Większość ludzi jest na początku zdezorientowana zmianą strony. W rezultacie jeździ bardzo ostrożnie, czyli wolno. Na krętych drogach trudno się wyprzedza, więc mało kto w ogóle próbuje. Efekt jest taki, że powstają dłuuuuugie „ogonki”. Taki samochodowy sznur ciągnie się, aż turysta zlituje się nad resztą i zjedzie na pobocze. Raz po raz trafia się środkowy pas do wyprzedzania, który również rozluźnia trochę tworzące się sznury samochodów. W górach średnio raz na 10-15 km jest szansa na coś takiego.
Drugi typ „przeszkadzacza” jest naprawdę niesympatyczny. Ciężarówki! Są dwa razy większe od naszych TIRów …bo ciągną dwie naczepy. Zazwyczaj pędzą z maksymalną prędkością 100km/h. Obstawiam, że kierowcy nie są obłąkani, tylko muszą mieć pęd aby wdrapać kilkudziesięciotonowego kolosa pod górkę. My zazwyczaj jeździliśmy z prędkością 80 km/h. W rezultacie dość często oglądaliśmy we wstecznym lusterku rozpędzoną masę stali. Uciekaliśmy im z drogi tak szybko, jak tylko się dało.
Dlaczego jeździliśmy w okolicach 80km/h? Bo wyszło nam, że nasz kamper wtedy pałaszuje najmniej paliwa. Jego cena jest różna, ale raczej zbliżona do obecnej ceny w Polsce. Generalnie najtaniej jest w okolicach Auckland a im dalej na południe, tym drożej. Przeciętna cena na północnej wyspie, to 1,9 NZD. Na południowej może dojść do 2,25 NZD. Stacje benzynowe raczej są w większości miejscowości. Jeśli ma jej nie być przez jakiś czas, to pojawiają się znaki drogowe z napisem w stylu „następna stacja paliw za 190km”. Dwie takie tablice widzieliśmy, więc problemu nie ma.
#2 Campingi
Co tu dużo gadać, to jedno z największych zaskoczeń wyjazdu [obok powszechnie widocznej biedy]. Spodziewaliśmy się standardu skandynawskiego, a było różnie. Zazwyczaj dość przaśnie. Trzeba jednak przyznać, że wszędzie było czysto.
Większość campingów była płatna, w różnych przedziałach cenowych – od kilku dolarów do kilkudziesięciu (nasz rekord to 90 NZD). Czasem udawało się nam stać na campingu „na dziko”. Są to miejsca wyznaczone przez gminę czy miasto, często z limitem pojazdów, które mogą stać w danym miejscu jednej nocy.
Samo wyszukiwanie campingów jest banalnie proste dzięki aplikacji CamperMate lub Rankers.
Wystarczy ją ściągnąć na smartfona. Polecamy zrobienie tego jeszcze w Polsce. Dzięki temu będziecie mogli ściągnąć mapy na telefon w domu i będziecie mieli do nich dostęp offline na miejscu. Jest to nie bez znaczenia w mocno dziurawej pod względem zasięgu Nowej Zelandii. Po uruchomieniu, aplikacja automatycznie Was lokalizuje i pokazuje najbliższe campingi. Oczywiście jest opcja filtrowania wyników, dzięki czemu możecie wyszukiwać tylko takich, które Was interesują. Jest rozróżnienie na campingi płatne i darmowe, dla kamperów “self-contained” i nie, z infrastrukturą campingową i bez, etc. Każdy camping możecie obejrzeć na zdjęciach oraz poczytać recenzje osób, które już tam były (ta opcja dostępna jedynie online).
A campingi, które my odwiedziliśmy w trakcie naszego wyjazdu znajdziecie pod poniższymi linkami:
Same campingi to również ciekawe miejsce do obserwacji. Nowozelandczycy mają bowiem “odrobinę” większy rozmach i fantazję.
Jeśli rozbijany jest namiot, to przypomina salon Wezyra. Na nasze “oko” namioty mają po 20-40 m kwadratowych. Oprócz kilku “sypialni” jest ogromna wiata, gdzie chowane są stoły, ławy i regularna kuchnia. W każdym (naprawdę w każdym!), na wyposażeniu musi znaleźć się duży grill gazowy. Obstawiamy że proporcjonalny do wielkości powierzchni mieszkalnej 😉 Nierzadko jest uruchamiany na śniadanie, obiad i kolację. I teraz największa ciekawostka. Mając takie zaplecze, jest część ludzi, która …zamawia pizzę z dowozem, kupuje burgera z food trucka czy kawę w recepcji campingu. Nie możemy pojąć po co, ale jak widać co kraj, to obyczaj.
#3 komunikacja
Nowa Zelandia jest „troszkę” mniej rozwinięta pod kątem internetu niż Polska. Wi-fi bywa na niektórych campingach. Czasem można złapać zasięg też w centrach turystycznych. Poza tym jest ciężko. My kupiliśmy lokalną kartę telefoniczną z pakietem 3GB danych – specjalna oferta dla turystów. Kupcie ją najlepiej od razu na lotnisku (są stoiska różnych operatorów po drodze do wyjścia), bo później może być ciężko ze znalezieniem sklepu czy też odpowiedniej oferty. Nam wystarczyło to na codzienną nawigację na Google Maps, komunikacje z rodzina i znajomymi oraz „wrzucenie” na bloga kilku wpisów gdy nie mieliśmy dostępu do wi-fi. Koszt takiej karty, w grudniu 2017, to 49 NZD. Nie oczekujcie zasięgu telefonicznego wszędzie. Zazwyczaj jest, ale zdarzyło nam się, na południowej wyspie zwłaszcza, nie mieć go przez cały dzień.
Wyłączcie też pocztę głosową w komórkach. Mnie nękała jakaś firma „od garnków”. Jako, że dzwonili gdy spałem [12h różnicy] nie dałem rady ich „odrzucić”. Jako, że bardzo chcieli mi te garnki sprzedać czekali aż do włączenia poczty głosowej. Efekt? Każde takie nagabywanie to koszt kilku złotych za połączenie i drugie tyle za uruchomienie poczty głosowej. W rezultacie rachunek na kilkaset PLN. Fajnie? Pozdrawiam firmę Play, która nie poinformowała mnie o tym w żadnym z sms-ów, którymi mnie spamowała na miejscu. O tym, że mogę kupić “sryliard” pakietów roamingowych jakoś pamiętała….
#4 jedzenie
Nie będziemy się rozpisywać o tym, że jest ekstremalnie drogo. Założyliśmy od razu, że nie stołujemy się w knajpach, tylko gotujemy sami.
Zakupy spożywcze były dla nas takim samym wyzwaniem jak w USA. Niestety większość rzeczy w supermarketach jest przetworzona i gotowa do wsadzenia do mikrofalówki. Widać to zresztą po ilości niewiarygodnie otyłych ludzi na ulicach. Nie przepadamy za takim plastikowym jedzeniem, dodatkowo jedno z nas ma alergie pokarmowe, więc pierwsza wizyta w supermarkecie trwała ponad godzinę. W tym czasie przeglądaliśmy półka po półce w poszukiwaniu czegokolwiek naturalnego, bez litanii chemicznych składników.
W rezultacie wyszło nam kilka sensownych zestawów, które „wcinaliśmy” na przemian przez cały wyjazd.
Śniadanie
- tortilla lub chleb ryżowy [bo były najmniej chemiczne] z serem żółtym lub twarożkiem
- jajka – gotowane, jajecznica, w każdej postaci – to zawsze dobry pomysł
- parówki premium [czytaj – z minimalną ilością chemii ;] do hotdogów, które po prostu podgrzewaliśmy w garnku i jedliśmy z musztardą
- warzywa i owoce są drogie, ale najsensowniej wypadały pomidorki koktailowe i awokado, którego używaliśmy również jako masła
- szprotki w puszkach
Obiado-kolacja
Doskonała wołowina jest tu skandalicznie tania (w porównaniu z Polską oczywiście), więc mieliśmy dwa “dyżurne” zestawy:
- stek + ziemniaki + sałatka. Taki obiad dla dwóch osób, samodzielnie ugotowany, kosztował ~50PLN
- makaron/ryż z mieloną wołowiną w sosie pomidorowym. Taki zestaw to koszt ~40PLN/ dwie osoby
Przekąski
Ponieważ większość czasu byliśmy w drodze, to gotowanie odbywało się na campingach: rano jak ruszaliśmy – śniadanie – i wieczorem jak dojeżdżaliśmy – obiad. Oczywiście postoje na gotowanie kawy odbywały się zawsze i wszędzie gdzie tylko był odpowiednio piękny widok. Czyli dość często 😉
Żeby nie umrzeć po drodze z głodu, robiliśmy zapas przekąsek, którymi wypełnialiśmy brzuchy w ciągu dnia. Najbardziej przypadła nam do gustu …suszona wołowina w kawałkach. Najlepsza jest z czosnkiem i ona właśnie jest również całkowicie pozbawiona wszelakich sztucznych utrwalaczy, czy polepszaczy chemicznych. Duża paczka wołowiny to koszt 7NZD. Starczała nam na 2-3 dni. Kolejnym ulubionym smakołykiem były chipsy z batatów.
W kolejnym wpisie opiszemy najlepsze naszym zdaniem atrakcje, wraz z orientacyjnymi cenami.
A pierwszą część poradnika jak zorganizować wyjazd do Nowej Zelandii znajdziecie tutaj:
https://www.kawawkrzakach.pl/2018/03/11/nowa-zelandia-kamperem-garsc-praktycznych-informacji-cz-1/
.
1 Comment
sprzedaz auta w n. zeelandii – moze nie byc slodko:
konczylem wakacje w n.z w marcu, czyli ichniej jesieni, w christchurch. oczywiscie chcialem sprzedac auto, kupione tanio i raczej parchate. kupione z zalozeniem, ze oddam je na zlom. za zlomy placa roznie, ale max. okolo 300 nzd, w duzych miastach. na dlugo przed momentem pozbycia sie auta szukalem wszelkich mozliwych sposobow sprzedazy. i klientow. miejscowi sa kompletnie dolujacy, na ogloszenie – auto na sprzedaz – zawsze odpowiadaja pytaniem czy auto jest wciaz na sprzedaz, a po odpowiedzi potwierdzajacej milkna. wszyscy. takie zboczenie narodowe. jedna niemka w swoim ogloszeniu napisala: tak, auto jest na sprzedaz, tak, auto jest na sprzedaz. na pewno wciaz dostawala pytanie, czy auto jest na sprzedaz. w miedzyczasie sprzedalem kola, na ktorych byly dobre opony, zamieniajac sie na lyse. probowalem sprzedac akumulator, jako ze mialem drugi, slaby, ktory juz nie chcial krecic po nocy z przymrozkami. ten slaby wystarczyl, zeby dojechac na zlom. zapomnialem, ze mam dobry bagaznik dachowy, i ze moge go sprzedac – do dzis sie pukam po glowie. tak wiec sprzedawalem co sie dalo po kawalku. oczywiscie przy okazji sprzedazy wszelkiego sprzetu kampingowego i wszystkiego, co bylo sprzedajne. a w n.z., krolestwie shit,u, wszystko jest. w christchurch pojechalem na auto gielde dla backpackersow. po lecie, czyli na koniec sezonu, bylo tam kilkanascie vanow, wartych miedzy 6 a 15 tys. nzd. i nic innego. I ZERO KUPUJACYCH!!! zero. mniemniaszki, co to wylozyli taka kase na swoje autka, plakali, ze latwiej sprzedac auto na antarktydzie. a czego sie spodziewali kupujac auto? naiwne dzieci? nawet nie bylo tam sępow i naciagaczy, placacych po 500 dolarow za auto. jest ich w tym kraju mnostwo, mnie tez podchodzili z tak kosmicznymi propozycjami, ze ja bym nigdy takiego oszustwa nie wymyslil. np. : zostaw mi auto i upowaznij do sprzedazy, a jak go sprzedam, to ci wysle kase gdziekolwiek w swiecie. i kilka innych, co juz nawet wole nie pamietac.
konczac wakacje, chcialoby sie pozbyc auta w przeddzien wylotu. a to jest nieosiagalne, jesli chce sie sprzedac. jak sie sprzeda wczesniej, to trzeba , przez nie wiadomo ile dni, spac w hostelu. ( w ch.ch. noc w hostelu dochodzila do 100 nzd., w izbie zbiorczej troche taniej) wiec sie trzeba kisic w miescie, nie wiadomo po co, w syfie, tracic czas i pieniadze. bez sensu. a jak sie nie sprzeda? porzucic na parkingu przed lotniskiem? niektorzy to proponowali. ale 15 tys. nzd szlag trafia. tez bez sensu.
dalem za swojego parszka 850 dollar, troche w nim musialem dlubac, przywiozlem sobie podstawowe narzedzia. musialem zmienic opony, bo zdarlem na szutrach do drutow. oczywiscie ze zlomu. tak ze dolozylem pare stow na rozne czesci. na zlom oddalem go za 300, za kola wzialem 150. spalem w nim do ostatniej chwili, ze zlomu pojechalem prosto na lotnisko. ogolnie, nie wydalem na spanie ani jednego centa przez kilka miesiecy. oczywiscie wydalem na benzyne, bo zeby znalezc miejsce na noc, czasem trzeba bylo duuuuzo sie najezdzic.
a adolfki z gieldy dla backpackers? nie mam pojecia, ale ich zalamane miny i wyparowana buta byly slodkie. tudziez ich glupota, bezdenny brak wyobrazni. das ist keine deutschland, madchen. angielski swiat nie dziala po niemiecku, a autka do oszustow po 5 stów! albo zostawione przed lotniskiem….