Jadąc wzdłuż gór, które tak bardzo nam się podobały, dotarliśmy do oceanu. Szalona pogoda, którą tu mamy, zrobiła się jeszcze bardziej zmienna. Jest też coraz zimniej. Skoro jest zimno, to są i pingwiny.

Zaczęliśmy z grubej rury, bo od Pingwina Żółtookiego. Można powiedzieć, że z tym pingwinem jest tak samo jak z tutejszym internetem. Wszyscy twierdzą, że jest. Większość twierdzi, że wie gdzie. Niestety niewielu widziało. Ten gatunek pingwina jest zagrożony a wynika to z jego płochliwości. Żółtooki wpada w przerażenie na widok czegokolwiek odmiennego, od tego co jest ich naturalnym środowiskiem [np. gadający człowiek go przeraża]. Wtedy ptaszysko wpada w stupor i zamiera a potem daje „w długą” do oceanu. Prawdopodobnie nie wróci już w to miejsce. Jeśli ma akurat małe pisklęta, to niestety maluchy umierają z głodu. No i gatunek jest zagrożony.

Są oczywiście organizowane komercyjne wycieczki, gdzie można być podwieziony pod takie miejsce gdzie podobno pingwin ten występuje. Ale my chcieliśmy je zobaczyć w naturalnych warunkach. Na szczęście w rezerwacie, w zatoce Roaring Bay została wybudowana „czatownia”.

Jest ulokowana na wzgórzu, kilka metrów, nad miejscem, gdzie pingwiny zazwyczaj budują gniazda. Dodatkowo jest strażnik, który pilnuje aby ludzie nie wałęsali się po zatoczce oraz samej plaży. Dotarliśmy tam po 15, czyli w momencie gdy pingwiny wracają z całodziennego połowu. Mimo, iż mają 27cm i ważą około 8kg, to potrafią przepłynąć 25 km i zanurkować do 80 m pod wodę w poszukiwaniu ryb.

Po godzinie gapienia się na wodę małej zatoki , pojawiło się coś jakby duża kaczka. Po wylezieniu na plażę, kaczka okazała się pingwinem.

O ile w wodzie potrafią wiele, to na lądzie wyglądają strasznie gamoniowato. Łącznie z tym, że drepcząc po plaży potykają się o kamienie i wywracają. Droga do gniazda jest długa, bo są one umieszczone w chaszczach na wzgórzu a nie na samej plaży. Więc najpierw po plaży, potem pod górkę między krzakami, co chwilę przystając i wygładzając pióra. No ciężkie jest życie pingwina!

Strażnik nam powiedział, że pod czatownią jest 12 gniazd, a więc 24 dorosłe pingwiny [plus młode – na razie nie wiadomo ile], i że więcej można zobaczyć rano. Nie było wyjścia – 4.00 rano pobudka i 4.45 byliśmy z powrotem w czatowni. Pierwszego „przydybaliśmy” po godzinie a kolejnego po niecałej kolejnej.

Już myśleliśmy, że większość umknęła nam na samym początku gdy było ciemno i nie było dobrze nic widać, gdy wylazły nagle aż 3.

Oglądaliśmy ich drogę z samej góry. Było tuptanie, było zjeżdżanie na dupach po trawie i wywrotki dziobem w kamienie.

Co parę metrów pingwiny przystają i wydają dziwaczny skrzek, na który odpowiadają …mewy. Okazuje się, że jest to międzygatunkowa współpraca. Mewy dają znać pingwinom, że nie ma żadnego zagrożenia.

W sumie widzieliśmy tego poranka aż 10 pingwinów. Wcale nie są to aż tak poranne ptaszki, bo ostatnie wyłaziły z gniazd jakieś 2 godziny po wschodzie.

Po drodze do kolejnych pingwinów zahaczyliśmy o rezerwat lwów morskich. Te wcale się nie chowają. Dwa nawet dość hałaśliwie podgryzały się po uszach i płetwach.

Nasz kolejny kemping był tuż przy miejscu, gdzie pod wieczór wraca z połowu Pingwin Niebieski. Jest znacznie mniejszy, bo ma zaledwie 1 kilogram i można powiedzieć, że toleruje człowieka na tyle, że potrafi mieszkać tuż przy domach ludzi. Ale pingwin, to pingwin jak się go przestraszy, to “pryśnie” do ocenu. Zanim pingwiny zaczęły wyłazić z wody zobaczyliśmy dość dziwne zjawisko.

Spore ptaszory [nie wiemy jakie] dosłownie obsiadły dawny rybacki pomost. Szacując powierzchnie i to ile siedziało średnio na jednym metrze długości, doszliśmy do wniosku, że mogło ich być nawet z 10 tysięcy.

Porzuciliśmy jednak pomost na rzecz czekania na pingwiny. Znów ponad godzina i wypatrzyliśmy je w wodzie, jakieś 30 metrów od brzegu. Jednak nie wyłaziły na brzeg. Prawdopodobnie ilość ludzi czekających a zwłaszcza ilość decybeli, które wszyscy generowaliśmy, je powstrzymywały. W końcu na skałach pojawiły się pierwsze dwa.

Na szczęście były za płotem. Na szczęście, bo gdy kolejny pojawił si, znienacka na asfaltowej drodze, cała chorda oczekujących ludzi rzuciła się w jego stronę. Wszyscy otoczyli malca i zaczęła się sesja zdjęciowa z lampami błyskowymi ze smartfonów. Widać było, że biedak kręci się w kółko przerażony i najchętniej uciekłby do oceanu. Po chwili osłupienia opieprzyliśmy ludzi z góry na dół. Nie odstąpili go ale przestali “walić” lampą błyskową. Mamy nadzieje, że bidul dotarł do gniazda. Ta sytuacja zmieniła nasze nastawienie do komercyjnego oglądania pingwinów. Może faktycznie lepiej aby ludzie mieli wszystko podane pod nos z jednej strony, a ścisłe zasady, które chronią zwierzaki z drugiej? Po powrocie na kemping czekała nas niesamowita niespodzianka. Gniazdo pingwinów było pod deskami na końcu naszego miejsca postojowego. Co prawda pani na recepcji pytała nas, czy nie będzie nam przeszkadzać jak pobliskie pingwiny będą hałasować, ale nie spodziewaliśmy że będziemy mieć je jako sąsiadów 😉 Rumor, tuptanie, przepychanie i darcie dziobów! Taki spektakl mieliśmy z dwie godziny.

Śmigamy już na północ, w góry do Rezerwatu Ciemnego Nieba.

Comments are closed.