Mimo, że do końca wyjazdu jeszcze trochę zostało, to spokojnie możemy ogłosić, że zwierzątkiem wyjazdu jest …meszka „midżi”. W zasadzie miliony meszek.

Już pierwszego dnia zauważyliśmy, że w wielu miejscach chodzą osoby z siatkami na głowie. Szybko okazało się, że to nie jest zlot lokalnych pszczelarzy, tylko jedyny sposób na uniknięcie dość dokuczliwych ukąszeń po których ślad jest kilkunastokrotnie większy od tego małego bydlaka. No i swędzi ;( Pomimo licznych kropek na rękach i twarzach poruszamy się powoli wkoło wyspy.

Udało nam się wdrapać na całkiem pokaźną górkę the Storr, zwiedzić mikro miasteczko Portree. Przejechaliśmy też całą północ wyspy i zrozumieliśmy skąd natchnienie brał J. R. R. Tolkien tworząc opisy świata Hobbitów. To miejsce naprawdę istnieje!!!

Na nocleg wylądowaliśmy w Uig. Są to dosłownie 3 ulice i port, z którego odpływają promy na zachodnie wyspy. Obok portu jest bar/ restauracja, kóra sama w sobie jest warta odwiedzenia. Po pierwsze wygląda jak ikona knajpy dla lokalsów. Po drugie jest tam nieprzeciętnie brudno, wykładzina pamięta koronacje Królowej Elżbiety, zaś do stołów można się spokojnie przykleić. Po trzecie dają tam obłędnie dobrą rybę z frytkami a do tego piwo z lokalnego browaru, mieszczącego się w budynku obok. Pycha!

Kolejny dzień przywitał nas październikową pogodą, więc nasz pierwszy punkt – zamek Dunvegan, który jest ogromnym, ponurym gmaszyskiem, zyskał godną oprawę.

Śmigaliśmy, dalej,  na południe tuż koło latarni morskiej a potem aż do campingu w Glenbrittle, gdzie udało nam się spać na plaży.

No dobra, był między nami a plażą mały płot, ale on się nie liczy, bo fale widać i słychać i przez dziurki w płocie prawda? 😉 Plaża, jak widać, jest „odrobinkę” inna od tej bałtyckiej.

Przed nami jeszcze kilka miejsc, które chcemy zobaczyć i na pewno o tym napiszemy.

P.S. Kupiliśmy siatki na głowy i też wyglądamy jak pszczelarze 😉

Skomentuj