Jeżeli spytalibyśmy Was z czym kojarzy Wam się Dania, to pewnie większości z Was przyjdzie do głowy Kopenhaga, Lego i hygge 🙂 Ale to nie z tego powodu postanowiliśmy tam pojechać. Dania to również szerokie, piękne plaże, które można przemierzać samochodem. I tak właśnie powstał plan na majówkę w Danii.
Na pierwszy ogień poszedł Park Narodowy Morza Wattowego.
To trochę pokręcony temat.
Po pierwsze nie jest to w ogóle morze. Ten region tak się nazywa, ale jest to zatoka Morza Północnego. Zatoka (a tym samym park narodowy) jest spora, bo ciągnie się od Holandii, przez Niemcy, aż po południe Dani.
Po drugie, nie ma tam wody. To znaczy bywa, ale nie zawsze. Jest to po prostu ogromna strefa przypływów i odpływów. Odległość jaką pokonuje woda morska sięga nawet do 30 km w głąb lądu. Równiny systematycznie zalewane morską wodą robią się zamulone. Dzięki temu porasta je specyficzna bagienna roślinność. Wygląda to wszystko dość osobliwie, a ponadto tworzy genialne warunki dla ptaków. Gdzie się nie spojrzy, wszędzie widać ogromniaste stada różnego rodzaju ptaszorów.
Wczesną wiosną, lub późną jesienią ma tu miejsce niesamowity spektakl ptasi, zwany Black Sun. W tym czasie miliony szpaków przelatują przez teren Parku wracając do Europy po zimie, lub właśnie z niej wylatując. Robią sobie trochę taki ptasi port transferowy 😉 Wieczorami, kiedy szykują się do lądowania na nocleg, zbijają się w wielkie grupy, które „tańczą” na niebie. Sprawdźcie na YouTube – wygląda spektakularnie!
My byliśmy zbyt późno (początek maja) żeby zobaczyć Black Sun na własne oczy, ale jest to powód, żeby do Danii wrócić.
Wyspa czy nie wyspa? Oto jest pytanie!
Pływy na Morzu Wattowym zalewają wszystko, nieraz razem z drogami. I tu pojawiło się nam w głowie pytanie! No bo jeśli morze zalewa drogę szutrową prowadzącą na wyspę Mandø, to czy to aby wciąż jest wyspa? Bo jeśli jest, to nie ma prawa być drogi. To po czym jeździmy? Po dnie morza?
Filozoficzno-geograficzne rozważania przerwał nam znak, który jasno deklarował, że:
- drogę na wyspę Mandø pokonuje się na własne ryzyko [ups!]
- wjazd na groblę prowadzącą na wyspę, jest dozwolony tylko po uprzednim sprawdzeniu jaki jest bieżący poziom wody
- dodatkowo trzeba sprawdzić kiedy jest odpływ, czy też przypływ, aby mieć szansę na powrót 😉
Jasne było, że namaczania morską wodą nasz pojazd raczej by nie zniósł. Zaczęliśmy poszukiwania informacji o bieżącym poziomie pływów, co okazało się nie lada wyzwaniem. Nie tylko dla nas ale i kolejnych pojazdów, które chciały się na wyspę dostać. Nawet duńska prognoza pogody pokazywała inne godziny nam i duńskiemu mechanikowi, który próbował dostać się na wyspę w celach zawodowych.
Z pomocą przyszły, a właściwie przyjechały, nam samochody wracające z wyspy. Skoro one tu dotarły, to znak, że jednak damy radę przejechać “suchą oponą”.
Przejazd groblą nie jest jedyną atrakcją. Na samej wyspie znajduje się jeszcze mała urocza wioska, na której poza sezonem dzieje się NIC 🙂
Dodatkowo szuwary, ptaszory i owce na każdym kroku. Jednym słowem Morze Wattowe w pigułce.
Szerokie plaże to również rezultat pływów
Jedną z nich znaleźliśmy na wyspie Rømø. Plaża Lakolk ma 2,5km szerokości i ponad 8 km długości. Znaliśmy te liczby wjeżdżając na plażę, ale i tak opadły nam szczęki gdy zobaczyliśmy tą ogromniastą przestrzeń. Samo objechanie plaży też trochę czasu zajmuje. W okolicy jest sporo plaż, po których można jeździć samochodem, ale żadna nie ma takiej skali co Lakolk.
Na kolejną, jedną z bardziej kameralnych plaż wybraliśmy skoro świt. Wszystko za sprawą żołnierzy. Na poligonie, tuż za płotem campingu, ewidentnie próbowali wykręcić najlepszy czas jednego okrążenia. Szkopuł w tym, że panowie robili to jakimś opancerzonym, okropnie ryczącym pojazdem na gąsienicach. Na dokładkę zaczęli o 4 rano i trenowali aż do 6. Nie znamy rezultatu treningu, ale sądząc po dźwiękach wszech-się-roznoszących, pojazd został dobrze skatowany. Nasze uszy i mózgi również. Doszliśmy do wniosku, że nastrój może nam poprawić tylko kawa na plaży, gdzie dodatkowo szybciej osuszymy namiot. Tu kolejna niespodzianka. Po godzinie od wschodu słońca nagle pojawiła się mgła. Widoki zrobiły się kosmiczne.
Niestety zerwał się też tak zimny wiatr, że nie daliśmy rady zagotować kawy. Po prostu podmuchy wyziębiały dzbanek szybciej, niż nasz palnik (odkręcony na maxa) go ogrzewał. Po 30 minutach prób odpuściliśmy. Dodatkowo mgła jeszcze bardziej zmoczyła nam namiot.
Właśnie przez pogodę wyjazd odrobinę się pokomplikował
Po kilku dniach jeżdżenia z namiotem i psem doszliśmy do wniosku, że:
- namiot dachowy i zła pogoda są OK
- pies w podróży i namiot dachowy też są OK
- kombinacja: namiot dachowy + pies + podła pogoda, tworzą idealną sytuację, do tego żeby zmachać się jak norka
Wszystko dlatego, że powstają dwa problemy.
Co zrobić z psem na noc?
Normalnie rozstawiamy jej przedsionek. Tam robimy jej izolowane, 4 warstwami, od ziemi legowisko. Gdy jest kilkanaście stopni na plusie nasza Kofi ma mega warunki. Problem zaczyna się, gdy temperatura spada poniżej 10*C. Wtedy najrozsądniej jest zapakować ją na noc do samochodu, ale siedzi w nim wtedy całą noc sama ;(
Co zrobić z psem, gdy korzysta się z budynków socjalnych na kempingach?
Psom nie wolno tam wchodzić. Nawet to rozumiemy. Jeśli ktoś nie ma psa, to niekoniecznie musi być szczęśliwy że po kuchni kręci się sapiący stwór, który co chwila wytrząsa z siebie kłaki i piach. Kiedy robi się zimno i nie da się siedzieć przed namiotem, to nie ma wyboru trzeba iść do kuchni. Co wtedy zrobić z psem? Znów trafia do samochodu ;(
Co tu dużo mówić, zatęskniliśmy do kampera. W kamperze nie dość, że można zagrzać się u siebie, to jeszcze pies nikomu nie przeszkadza.
Stało się to dla nas na tyle uciążliwe, że przeszliśmy na trenowany już nie raz, tryb zygzakowania. Olka zamienia się w samobieżną stację meteo. Sprawdza prognozy w kilku źródłach, ogląda mapy chmur, wiatru i obstawia gdzie nazajutrz będzie możliwie najmniej uciążliwa pogoda.
Gdzie dotrzemy i jak zostaliśmy mimowolnymi oblatywaczami namiotu dachowego w kolejnym poście 🙂