Dość niechętnie opuściliśmy kemping na szczycie góry przy Raglan.

Po pierwsze, bo widok zapierał dech i mogliśmy się na niego gapić i gapić. Po drugie, bo znaleźliśmy nowego kumpla. 9-cio tygodniowego szczeniaka jakiejś bestii. Na razie maleństwo jest przesłodkie i kocha wszystkich.

Co prawda podejrzewam, że „miłość” do nas była efektem dobrego noska i tego że wywęszył wołowinę z czosnkiem i cebulką, którą robiliśmy na kolację. Tak czy inaczej, czochrać za uchem go było trzeba.

W drodze na południe śmignęliśmy, sporym objazdem, drogą która spokojnie może stanąć obok legendarnej Rute 66, Forgotten World Highway.

Ta droga to prowincja Nowej Zelandii „w pigułce” . Tak, oczywiście były góry i były zakręty.

Dodatkowo była dżungla, były owce i mnóstwoooooo krów, był też odcinek [całkiem spory] bez asfaltu.

No i były też zaniedbane chaty. To na chwilę obecną chyba największe zaskoczenie w Nowej Zelandii. Dzikiej przyrody się spodziewaliśmy, owiec, wina i krów też.

Nie spodziewaliśmy się natomiast, że niemal wszystkie domy, poza miastami, są zbite z desek, lub czasem nawet z blachy. Nie spodziewaliśmy się, że niemal wszystko jest robione w minimalistyczny sposób, by nie rzec że wszystko trzyma się „na gumkę i sznurek”. Ma to swój urok, ale wciąż nie wiemy czy jest to świadoma decyzja, że tak ma być bo jest tanio i działa, czy to po prostu brak kasy.

Zaczęło nam w głowach kołotać pytanie: Nowa Zelandia to bogaty kraj, czy tylko drogi? Na razie nie znamy odpowiedzi ale śmigamy dalej. Na końcu „drogi zapomnianego świata” wpadliśmy na górę Taranaki.

Pół godziny później już staliśmy na kempingu, tuż przy plaży z wulkanicznym piachem.

Znów nam się podobało 😉 Niestety kolejną noc nie udało się robić zdjęcia gwiazdom. Może dziś się nadarza czyste niebo. Jesteśmy w okolicach Wellington, gdzie jutro rano łapiemy prom na południową wyspę.

Skomentuj