Wczoraj po raz pierwszy nie udało nam się wbić do żadnego kempingu. Powód był prosty. Jeśli ktoś śmiga na południową wyspę, to musi spać w okolicy Wellington.
W rezultacie wszystkie kempingi były pełne. Spaliśmy więc „na dziko” po raz pierwszy na Nowej Zelandii. Określenie „na dziko” jest mocno na wyrost. Wygląda to tak, że poszczególne miasteczka określają dokładnie czy oraz ile kamperów może uprawiać na ich terenie „free camping”. Po drugie precyzyjnie wyznacza miejsca.
Tam gdzie spaliśmy była wręcz wyrysowana mapka z obszarem na którym trawniku przy zatoce można stać, a na którym już nie bardzo. Po trzecie kempingowy freestyle można uprawiać tylko jeśli w kamperze jest toaleta, choć zazwyczaj w promieniu kilkudziesięciu metrów i tak jest toaleta dostępna. Razem z nami stało z 40 kamperów [i tylko dwa się wyłamały i stanęły na nieprawidłowym trawniku]. Jest to więc raczej rodzaj kempingu za darmochę, niż „stanie na dziko”. Tak czy inaczej miejsce było super a do promu mieliśmy 15 minut.
Wellington jest uznawane za jedną z najbardziej przytulnych stolic świata. Wielkością przypomina Konin albo Inowrocław. No o.k. …jest port i lotnisko, więc trochę z tym Koninem przesadziłem ;). Można się mu przyjrzeć znacznie lepiej z perspektywy odpływającego promu, niż przejeżdżając przez nie.
Południowa wyspa, na pierwszy rzut oka, przypomina znacznie bardziej to, czego się tu spodziewaliśmy, niż północna część kraju. Spore przestrzenie, winnice, bardziej zadbane chaty. Jasne że są góry i kręte drogi, ale wygląda to jednak inaczej. Dotarliśmy do parku narodowego Abel Tasman. Jutro śmigamy kajakiem wzdłuż wybrzeża parku. Na razie bliskość parku narodowego zwiastuje ilość ptaszorów, które obsiadły okoliczne drzewa i niemiłosiernie drą dzioba ćwierkając, klumkając i wydając przeróżne inne dzwięki
Poziom abstrakcji rośnie! Ostatnio nasz obiad zwabił szczeniaka. Dziś smażyliśmy wołowinę i przytuptał jeszcze dziwniejszy gość – kaczka. … trochę boimy się kto przyjdzie następnym razem 😉
Comments are closed.