Jesteśmy na miejscu i walczymy ze zmianą strefy czasowej.

Nasz pomysł aby iść spać w ciągu dnia a obudzić się w nocy był super. Nie wzięliśmy jednak pod uwagę, że w związku z przechodzeniem stref czasowych, w ciągu jednej doby lotu, będziemy mieć sekwencję: dzień – noc – dzień – noc – dzień. Do tego przekroczenie równika a więc odwrócenie długości nocy i dnia z zimowej w Polsce na letnią. W rezultacie plan się posypał 😉

Od rana walczymy więc dzielnie ze snem zwiedzając Auckland. Miasto wielkie nie jest, więc nasze ślimaczo-zaspane tempo jest w sam raz. To co najbardziej rzuciło się nam w oczy, to świąteczne robienie grilla w parkach i na plażach. Wygląda na to, że grill to narodowa potrawa na Boże Narodzenie w Nowej Zelandii.

Co by nie mówić, na pewno jest go łatwiej zrobić niż nasze 12 potraw 😉 Nam się grill do bagażu nie zmieścił, więc zadowoliliśmy się kupionym hamburgerem z baru przy plaży, gdzie poznaliśmy prawdziwego Maorysa. Miał tatuaże wszędzie [twarz i szyja też] i poopowiadał nam trochę o ich znaczeniu. Rozmowa była na tyle przyjacielska, że pożegnał się z nami tradycyjnym przyłożeniem czół i nosów 😉 Z wrażenia nie zrobiłem mu portretu ;(

Również po raz pierwszy widzieliśmy pingwiny, na razie w oceanarium. Okazały się dość gamoniowate. O ile w wodzie śmigają z wprawą, to na lądzie radzą sobie  nie najlepiej, a przynajmniej sprawiają takie wrażenie.

Zaś żółwie okazały się być dziarskimi stworzeniami, bo potrafią przepłynąć ponad 40km w ciągu doby.

Meduzy to meduzy, nic ciekawego o nich nie było ale wyglądają jak UFO, więc fota jest 😉

Zamykają się nam oczy. Jutro odbieramy kampera i wreszcie ruszamy.

 

Comments are closed.